Rocznica pierwszego zimowego wejścia na Kangchenjungę

Rocznica pierwszego zimowego wejścia na Kangchenjungę
11 stycznia 1986 roku miało miejsce pierwsze zimowe wejście na Kangchenjungę.
Było to pierwsze zimowe wejście na trzeci szczyt świata, oraz piąte wejście na ośmiotysięcznik w zimie – wszystkie były dziełem Polaków! Dokonaliśmy tego klasyczną drogą z lodowca Yalung, gdzie na wysokości ok. 5200 metrów, od 10 grudnia 1985 roku stała baza wysunięta wyprawy kierowanej przez Andrzeja Machnika. Latemtrudności techniczne drogi normalnej nie są zbyt wielkie, ale zimą wiatr i mróz łatwo potrafią ją zmienić w ekstremalnie trudną. Nawet najprostsze czynności w warunkach himalajskiej zimy mogą być niewykonalne.
Po świętach Bożego Narodzenia i kolejnych dniach spędzonych na dole w namiotach targanych zamiecią ruszyliśmy ostro do góry, walcząc z mrozem i zasypywanymi śniegiem namiotami. Przy pierwszej próbie – było to w Sylwestra – musieliśmy zawrócić. Za drugim razem mieliśmy już lepszą aklimatyzację. W dzień ataku szczytowego wystartowaliśmy przy ponad 40-stopniowym mrozie o 6.15, z obozu IV na wysokości 7700m, do którego dotarliśmy poprzedniego dnia we czwórkę, z Andrzejem Czokiem i Przemysławem Piaseckim. Andrzej czuł się źle, miał schodzić asekurowany przez Przemka, a ja z Jurkiem – w górę. Powyżej 8000 m zupełnie przestałem czuć nogi, zmarzły mi potwornie. Kiedy około dziesiątej niemrawo dotarło do nas słońce, zdecydowałem się na krótki postój. Wykopałem małą platformę, usiadłem, zdjąłem buty i przemarzniętymi dłońmi masowałem stopy… Szliśmy drogą normalną, na której gdzieniegdzie były odcinki starych lin poręczowych, pozostawione przez poprzednie wyprawy. Pozwalało to nieco się odciążyć, zostawić naszą własną linę i plecak ze sprzętem. W ten sposób rosła szansa wejścia na wierzchołek i powrotu do obozu IV przed nocą. Udało się. Na szczycie miałem wspaniałe uczucie ulgi, że już nie muszę iść pod górę. Wszedłem na wierzchołek pierwszy i jakieś pół godziny czekałem na Jurka. Nie wiem, jak to się stało, że akurat w momencie, kiedy zobaczyłem, że Jurek dochodzi jest kilka metrów ode mnie, zebrałem się i zacząłem schodzić. Zupełnie jakbym nie mógł poczekać parę minut. Dziwne. Wpływ wysokości? Tam pewne decyzje podejmujemy instynktownie. Myślenie przebiega bardzo wolno i nieraz, nim coś przemyślisz, łapiesz się na tym, że robisz coś innego. Jurek wtedy również miał podobne problemy. Próbował połączyć się z bazą przez radiotelefon, ale nie mógł znaleźć baterii, którą miał – jak się później okazało – dokładnie tam, gdzie szukał na szczycie, czyli w kieszeni. Minęliśmy się bez słowa. Znaliśmy się na tyle dobrze, że rozmowa nie była konieczna. Obaj wiedzieliśmy, co mamy robić.
W czasie schodzenia Jurek dogonił mnie i po trzech godzinach byliśmy w namiocie „czwórki”. Tymczasem niżej, w obozie trzecim, rozegrała się tragedia: wskutek nagłego postępu choroby wysokościowej (obrzęk płuc) walczył o życie Andrzej Czok, zdobywca czterech ośmiotysięczników, serdeczny przyjaciel Jurka i mój. Wieczorem byliśmy zbyt zmęczeni, aby włączyć się do akcji ratunkowej. W „trójce” przebywało już i tak zbyt wiele osób, abyśmy mogli pomieścić się w namiotach. Kiedy rankiem następnego dnia Jurek połączył się z bazą, usłyszeliśmy paraliżujące nas słowa: „O nic nie pytaj, Andrzej nie żyje”…
Po długich dyskusjach dotyczących wyboru miejsca jego spoczynku ostatecznie pochowaliśmy Andrzeja w szczelinie lodowej nie opodal obozu trzeciego, na wysokości około 7400 m.
Byliśmy wykończeni fizycznie, choć był to drobiazg w porównaniu z tym, co czuliśmy w związku ze śmiercią przyjaciela. Zeszliśmy do bazy, spakowaliśmy rzeczy i w milczeniu ruszyliśmy w dół. Jeśli obiektywnie wyprawa była sukcesem, to pozostanie nim tylko w kronikach – nie w naszych sercach.
Krzysztof Wielicki
Wróć